Życie Polaka w Norwegii

Życie Polaka w Norwegii

Z początkiem lata, zakończyłem czteroletni kontrakt dziennikarski w Brukseli, bo firma, która mnie tam zatrudniała jako dziennikarza, nie wygrała kolejnego przetargu na obsługę prasową Komisji Europejskiej (EbS – Europe by Satellite).

Pozostała mi tylko moja niedzielna praca kantora w Thomas Kirche w Bazylei. Nie czułem jednak, że w pełni wykorzystuję swój potencjał, czułem się raczej… bezrobotny.

Przypomniałem sobie, jak podczas odbywanych regularnie raz w tygodniu podróży koleją z Krakowa do Warszawy rozmawiałem kiedyś z profesorem Józefem Serafinem, szefem Katedry Organów Akademii Muzycznej w Krakowie. Z tej rozmowy zapamiętałem, iż jedynym miejscem, gdzie nadal oferuje się godziwe warunki finansowe dla artystów, w szczególności dla organistów – jest Norwegia, a prócz tego panuje tam przyjazna atmosfera pracy. Nie wiem dlaczego, ale akurat w tamtym momencie przypomniałem sobie całą tę rozmowę, a następnie spędziłem dwa dni w Internecie, szukając ofert zatrudnienia w Norwegii… aż w końcu znalazłem…

Trafiłem na dwie, trzy oferty, z których zainteresowała mnie szczególnie jedna: zastępstwo dla kantora/organisty w Kristiansund na okres siedmiu miesięcy. Aby złożyć aplikację, trzeba było dołączyć własne nagranie. Poprosiłem o pomoc mego kolegę po fachu – Andrzeja Gebera, korespondenta Polskiego Radia w Strasburgu (Andrzej dysponował magnetofonem PR). Udało się i wysłałem e-mailem moje CV wraz z nagraniem kilku utworów Jana Sebastiana Bacha w moim wykonaniu.

Pamiętam, że był to dzień urodzin mojej córki, byliśmy w Strasburgu, kiedy zadzwonił telefon – wyświetlił się numer norweski. – Gregor?! Hei, snakest du angelsk? Rozmowa toczyła się po angielsku. Uprzedzono mnie, że przysłuchuje się nam cały „komitet norweski”. Atmosfera rozmowy była przyjazna, wręcz „familiarna”, wyczuwałem życzliwość i zachętę ze strony Norwegów. Nieco speszony, zacząłem odpowiadać na pytania, a po dziesięciu minutach padło takie pytanie: – Chcesz do nas przyjechać, naprawdę? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc Norwegowie zaproponowali: – Może potrzebujesz jeszcze dwóch dni na zastanowienie? Wiedz, że my wybraliśmy spośród kilku kandydatów właśnie ciebie i czekamy na twoją decyzję. Odpowiedziałem, że jeszcze wszystko przemyślę i porozmawiam z rodziną i za dwa dni oddzwonię, ale raczej akceptuję propozycję.

Nie wiedząc, jakie warunki panują w Norwegii i na czym dokładnie polega tam praca kantora, postanowiłem sobie jakoś pomóc – od czego jest Internet!? Wyszukałem nazwisko jakiegoś Polaka – Pawła, który pełnił obowiązki kantora w Odda, małej miejscowości na południu Norwegii, oddalonej o trzysta kilometrów od Oslo. Postanowiłem do niego zadzwonić, a choć na początku rozmowy był nieufny i próbował mnie odwieść od pomysłu podjęcia posady organisty, dopiero kiedy mu powiedziałem, że mam dyplom Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie organów profesora Jana Jargonia – udzielił mi kilku rad. Rozmawialiśmy chyba jeszcze ze dwa razy, ale dzięki temu miałem już jakieś blade pojęcie na temat tego, na czym polega sama praca oraz jak się podróżuje po Norwegii i na co należy zwrócić uwagę…

Pierwszego dnia w Kristiansund zaopiekowała się mną Karen – zaprzyjaźniona z moimi pracodawcami samotna starsza pani, która chętnie angażowała się w różnorakie działania i pomoc. Pokazała mi moje mieszkanko znajdujące się w domu na wyspie Frei, a ponieważ właściciele wyjechali na krótki wypoczynek, zabraliśmy klucz spod wycieraczki i wprowadziłem się do nowego przytulnego lokum. Później pojechaliśmy wspólnie do centrum Kristiansund na obiad. Karen zaprosiła mnie na degustację norweskich dań w pewnej skromnej restauracji koło portu, gdzie po wykupieniu pakietu menu a volante („jedzonko bez limitu”) w każdą niedzielę można było spróbować wszystkich potraw. Jeszcze zanim rozpocząłem pracę kantora, poznałem moje dwie szefowe i wszystkich pracowników biura. Byłem zatrudniony jako pełnoetatowy pracownik Kristiansund kirkelige fellesråd, stanowiącej rodzaj rady miejskiej  – urzędu. Panowała tam niezwykle przyjazna atmosfera, a sama praca, w którą szybko się wdrożyłem, okazała się łatwa i satysfakcjonująca.

Kantor cieszy się w Norwegii dużym autorytetem i to on pełni funkcję „szefa muzycznego”, odpowiada nie tylko za oprawę nabożeństw, ale też podejmuje inicjatywy w sferze kultury i życia muzycznego: organizacje koncertów i festiwali muzycznych. Jakiś czas później spotkałem w Narwiku tamtejszą panią kantor, która starała mi się to wyjaśnić, mówiąc: – Skoro mam pełny etat, dużo wolnego czasu, a jestem wykształconym muzykiem i do mojej dyspozycji mam określony budżet oraz znakomite instrumentarium, czuję się w obowiązku być animatorem życia muzycznego w moim mieście.

 Ja także miałem na miejscu we Frei do mojej pełnej dyspozycji dobry mechaniczny instrument, dwumanuałowe organy z pedałem, na których mogłem ćwiczyć w dzień i w nocy, ale w dwóch innych świątyniach Kristiansund mogłem również grać na dużo lepszych, koncertowych instrumentach. Rozsmakowałem się w muzyce i zaproponowałem Norwegom, aby każde z nabożeństw poprzedzać rodzajem półgodzinnej muzycznej narracji – wprowadzenia w nastrój, co zostało przez nich przyjęte.

Od razu po przyjeździe poznałem też właścicieli domu, którzy wynajęli mi mieszkanie na parterze. Było to dwoje przemiłych staruszków – Tuna i Harald: ona pracowała wcześniej jako dyplomowana pielęgniarka, natomiast Harald (ze względu na panującego władcę króla Haralda to bardzo popularne imię w Norwegii) był emerytowanym urzędnikiem, a z zamiłowania – malarzem, często pracował nad pejzażami i czasami udawało mu się namalować coś ciekawego. Żyło mi się u ich boku bardzo dobrze, choć mieliśmy trudności w komunikacji, bo nie znałem norweskiego. Obydwoje bardzo angażowali się w akcje ewangelizacyjne, bo byli prawdziwie wierzącymi ludźmi. Prowadzili na co dzień uregulowane i spokojne, ale zarazem bardzo szczęśliwe życie. Każdego dnia po obiedzie udawali się na godzinną sjestę. Jak na swój wiek żyli bardzo aktywnie: w lecie chodzili na długie spacery lub odbywali wyprawy rowerowe, a w zimie – biegali na nartach. Raz w miesiącu udawali się w niedaleką podróż do swojej hyttee – „daczy”, małego domku, jaki mają tu prawie wszyscy Norwegowie, nawet ci, co mieszkają na wsi na stałe. Byli w doskonałej formie, jak i większość spotykanych przeze mnie starszych osób.

Średnia długość życia w tym kraju przekracza 85 lat, ale wielu dożywa w dobrej formie do setki!

Starałem się spędzać kilka godzin dziennie przy instrumencie. Często przebywałem w moim kościele zupełnie sam, a był on otoczony pradawnymi cmentarzami wikingów i znajdował się nieopodal miejsca, gdzie w 955 roku rozegrała się ważna dla historii Norwegii bitwa pod Rastarkalv (Slaget på Rastarkalv). Siły króla Haakona Dobrego starły się tu z wojskami synów duńskiego władcy Eryka Krwawego Topora (Eiriksønnene). Król Haakon Dobry pokonał Duńczyków, o czym wspomina Saga Haakona. To historia, której nie powstydziłby się i sam Shakespeare: Norwegowie, nad którymi górowały liczebnie wrogie wojska Duńczyków, zablefowali  – rozpalili ogniska, rozwijając jednocześnie nad grzbietem wzgórza liczne sztandary. Ten widok sprawił, że Haakonowi udało się oszukać przeciwników. Duńczycy uwierzyli, iż ktoś ich oskrzydlił, a Norwegowie mają nad nimi liczebną przewagę. W popłochu uciekli, ale gdy dotarli na plażę, odkryli, że ich statki zostały zepchnięte na morze, i wówczas siły Haakona zadały im ciężkie straty.

Wieczorami często przesiadywałem sam w mojej pustej świątyni Frei Kirke. Pamiętam, jak pewnej nocy usłyszałem czyjeś kroki… Przerwałem grę i zacząłem nasłuchiwać: za chwilę z mroku świątyni wyłonił się pastor Harald Nymo (kolejny imiennik króla), przemiły starszy prest, luterański pastor, który za punkt honoru stawiał sobie, by rozmawiać ze mną po niemiecku. – To ty się nie boisz tak sam w nocy tutaj!? – zagadnął prowokacyjnie. – No… nie! – odparłem. – Do dziś się nie bałem, ale skoro pastor sugeruje, że powinienem, to chyba zacznę się bać. I obydwaj wybuchnęliśmy śmiechem. Jednak później, gdy zostawałem sam w świątyni, a drewniana konstrukcja kościoła „zaczynała pracować” pod wpływem temperatury, wydając rozmaite dźwięki, jakby ktoś się przechadzał przez sam jej środek, miałem duszę na ramieniu. Dzięki ci, pastorze Haraldzie Nymo! Nie wiem czemu, ale w Norwegii nie odczuwa się strachu. W Polsce czy we Francji mamy świadomość wielu zagrożeń ze strony drugiego człowieka, a w Norwegii – wcale. Dlatego można tu samotnie wędrować nawet w nocy, bo nie odczuwa się niepokoju. Aby zachęcić mieszkańców do aktywności fizycznej w zimie, rada regionalna opłaca oświetlenie szlaków biegowych dla narciarzy – tak, by po zakończeniu pracy, czyli po godzinie szesnastej, kiedy jest już zupełnie ciemno, mogli oni o dowolnej porze biegać na nartach.

Boże Narodzenie i Adwent w Norwegii to czas niezwykły, bowiem gdzie tylko można, organizuje się tam liczne spotkania muzyczne i koncerty – zarówno z udziałem profesjonalnych muzyków, jak i miejscowych orkiestr i chórów amatorskich, prowadzonych najczęściej ręką fachowca. Zaproponowałem moim szefowym  – Mildrid i Alshild, że zagram koncert adwentowy. Ustaliliśmy termin recitalu na 21 grudnia i w ten oto sposób zagrałem mój pierwszy od dwudziestu lat koncert (!), bo ostatni grałem na Tynieckim Festiwalu Muzyki Organowej, a dzień później w Krynicy-Zdroju – w lipcu 1991 roku. Koncert w Kristiansund-Frei udał się znakomicie mimo tremy! Następnego dnia występowałem jeszcze raz, lecz już nie sam: akompaniowałem na organach i fortepianie orkiestrze dętej, chórowi oraz solistom. Poszło dobrze, oni kochają muzykę!

 Fragmenty książki Kilka dni autorstwa Grzegorza Kościńskiego

 

Loading...